Komentarze: 1
Kiedy moje życie było usłane różami, kiedy miałam faceta, który mnie kochał (teraz można poddać ten fakt w wątpliwość), kiedy prawie cały czas żyłam szczęściem, widziałam cos niesamowitego w wegetacji. Często starałam się sie dażyć do takiego życia roślinki. Myślałam, ze mi się uda. Facetowi będę posłuszna, ale ruszę sie tylko wtedy, jak on pociągnie za sznureczki, będę siedzieć w domu, chyba, że on mnie gdzieś wyrwie... ale nigdy nie potrafiłam żyć z wegetacją, jakoś mi sie to nie udawało.
Ale teraz faceta nie mam. I poznaje uroki wegetacji. Co ja pieprze, żadne uroki. Dusze się. Odczuwam tyle pragnień i żadne z nich do mnie nie przychodzi. A ja chce miec faceta. I nie wiem, czy zależy mi na tym, który mnie rzucił, czy ja go naprawdę kochałam, czy może tęsknie do jego fizyczności i tego, co potrafił ze mną/we mnie :) zrobic. A może tak po prostu nie potrafię życ bez kogos, kto mnie przytuli, pogłaszcze po głowie i powie, ze jutro będzie lepiej? Nie wiem, ale stanowczo nie podba mi się stan, w którym tkwię. Nie chcę wegetacji.
Kurczę, doszło w końcu do tego, czego obawiałąm się od samego poczatku: znowu użalam się nad sobą. Ale jak, do kurwy nedzy, mam się nad sobą nie uzalać, skoro jedyną atrakcją tego tygodnia jest spotkanie z kumplem z podstawówki? Fakt, kolesia lubie, jest nieziemski, pomimo, iż nasze klimaty różnią się całkowicie, jest niesamowity. Ale to tylko koles z pedałówy, nie pocałuje i nie powie, że jestem piękna...
Przepraszam za tą kurwę, nie mogłam się powstrzymac, ja tu cholery dostaje w tym domu. Staram się zagłuszyć wołanie mojego serducha o pomoc, ale nie pomaga ani pieprzenie o ksiażkach, ani o Dzierżyku, ani o innych pierdołach. Cholera, jeszcze chwila, a doła złapię i się rozrycze...
Ma ktos chusteczkę przy sobie?